Wojtek Pająk: – Jesteśmy light & fast

Bielsko-Biała | Tekst: Ewa Trzcionka, Zdjęcia: Marek Ogień Michalski
4 lutego 2016 | Design | Ludzie | Rzeczy | Styl życia |
przedruk: www.designalive.pl/

– Kładziemy nacisk na jakość i na klienta z wyższej półki, świadomego swoich wyborów, wiążącego z produktem zamiary dotyczące aktywności, którą będzie uprawiał – mówi Wojtek Pająk, współwłaściciel Pajak Sport w rozmowie z „Design Alive”.

Szwajcarzy przecierali oczy ze zdumienia, że mała rodzinna firma w Beskidach jest w stanie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmaterializować projekt powstający latami, przy współpracy z uczelniami, a nawet rządem.

Nie ukrywam, że Pajak to dla mnie nie nowość. Czasy licealne spędzałam w Bielsku–Białej, gdy tam właśnie tworzyły się profesjonalne zręby polskiego snowboardingu. Tworzyła się też subkultura snowboardowa – bielski freestyle. Każdy chciał jeździć na snowboardzie, a przynajmniej tak wyglądać, jakby jeździł. Trend wyznaczali najlepsi: bracia „Pepek” i Łukasz Starowicz, Wojtek i Grzesiek Pająk, Gosia Rosiak, „Herman” Hermanowicz. Zawładnęli świadomością bielskich licealistów. Książki nosiło się w plecaku, który miał możliwość wpięcia snowboardu, bo po szkole (albo zamiast) jechało się do Szczyrku. Dobrze jak na plecaku było napisane Pajak, bo Pająk to dla nas była marka nie tylko olimpijskiej jazdy na desce, ale też akcesoriów, w których tworzeniu doradzał sam mistrz Wojtek Pająk. Teraz spotykam się z Wojtkiem, dwadzieścia lat później. Mam przed sobą spokojnego, dojrzałego przedsiębiorcę zarządzającego firmą Pajak Sport. A na sobie najlepszą rzecz, jaką kupiłam w przeciągu ostatnich lat – ultralekką puchówkę ze znakiem pajączka. Sentyment został? Nie. Ten wybór był bardzo racjonalny. Zakładam ją w chłodne letnie wieczory i na zimowe górskie wspinaczki; idąc na zakupy i na jazzowy koncert. Mieści się w damskiej torebce.

Czym dziś jest marka Pajak?

Wojtek Pająk: – Należałoby zacząć od tego, że jesteśmy małą firma rodzinną i to umiejscawia nas na rynku. Nie konkurujemy z firmami wielkoformatowymi, sprzedającymi duży wolumen produktów według schematu: produkcja w Chinach i sprzedaż w Polsce w sieciach sklepów. Kładziemy nacisk na jakość i na klienta z wyższej półki, świadomego swoich wyborów, wiążącego z produktem zamiary dotyczące aktywności, którą będzie uprawiał.

A jak wyglądały początki?

– Jestem sukcesorem. Firmę zakładali moi rodzice, Ewa i Andrzej, w czasie, gdy studiowali i jeszcze nie byli małżeństwem. Wtedy, wiadomo, nie było dostępnych surowców. Pamiętam opowieść rodziców, jak z zasłon szyli jakieś spodnie. Tak wyglądały początki marki Pajak.

Co studiowali Ewa i Andrzej?

– Oboje studiowali w Gliwicach, na kierunku elektrycznym politechniki. I tam to się wszystko zaczęło. Potem pobrali się i zamieszkali w Bielsku–Białej. Tamte czasy już pamiętam. Była nas trójka rodzeństwa, a wszystko odbywało się w domu. Wtedy zaczęło się szycie rzeczy puchowych. Na początku były puchowe łapawice – ciepłe rękawice – i wyglądało to bardzo śmiesznie, bo cała produkcja odbywała się w mieszkaniu, w bloku, na dziesiątym piętrze. Do tego z czasem została podłączona sąsiadka – nałogowa palaczka i wchodząc do jej mieszkania, można było zawiesić siekierę na dymie. Ona szyła, mama napychała puchem te rzeczy w łazience. Maszyna do szycia stała na umywalce, a w wannie był wór z puchem. Łazienka była na ten czas z naszego życia wyłączona.

Dla kogo były te rękawice?

– Wtedy nie szyło się „dla kogoś”, bo wszystko, co się uszyło, było sprzedawane. Później, jak już zaczęliśmy szyć kurtki puchowe, to nieraz zdarzało się, że ktoś dzwonił w sobotę. Otwieram drzwi, a tam cały autobus Jugosłowian: „Dzień dobry, przyszliśmy po kurtki.”

To miałeś ciekawe dzieciństwo!

– Oj, miałem. Potem przyszedł okres transformacji, skończył się komunizm i wtedy w naszej firmie nastąpił czas największej prosperity. Puchowe rzeczy spadły na drugi tor i zaczęliśmy szyć śpiwory syntetyczne, które w tym czasie, a był to początek lat dziewięćdziesiątych, robiły furorę w Polsce. Praktycznie wszystko, co uszyliśmy, sprzedawaliśmy. Ogromne ilości. I tak przez całe lata 90. To był dla nas bardzo dobry czas. Potem rynek się nasycił, coraz więcej globalnych marek zaczęło być obecnych w Polsce, produkty były coraz tańsze. Wtedy zwróciliśmy się w kierunku współpracy z zagranicznymi firmami. Szyliśmy na zlecenie dla innych nie tylko z Polski, ale też z Europy.

To już działo się poza waszą łazienką?

– Tak, to już jest opowieść o dwie siedziby dalej. Wróciliśmy do puchu, szyjąc dla innych kontrahentów i okazało się, że jesteśmy w tym bardzo dobrzy, że puchowy background zaczyna procentować. Zleceń było coraz więcej i w tym czasie marka Pajak oraz nasze produkty zeszły na bok. Jednak przez to, że szyliśmy puchowe rzeczy, postanowiliśmy z czasem wracać do tej technologii.Od razu wiedziałem, że chcę iść w tym kierunku.

Dla kogo szyła firma Pajak z Bielska–Białej?

– Bardzo dużo szyliśmy dla niemieckiej firmy Yeti, dla Crux’a, brytyjskiej marki, która oferowała specjalistyczne, drogie ubrania i akcesoria dla wspinaczy. To była połowa lat dwutysięcznych.

Co decydowało, że to waszą firmę wybierali na podwykonawcę?

– Jakość i biegłość w trudnych technologiach to był klucz, dzięki któremu dostawaliśmy te zlecenia. Wtedy też powoli zaczęliśmy wracać z naszym brandem Pajak. Z początku opierało się to na syntetycznych śpiworach, mieliśmy też w ofercie kurtki membranowe i sporo plecaków. Kiedy okres plecakowy się skończył, postanowiliśmy w ofercie zostawić tylko dwa–trzy bardzo lekkie i specjalistyczne. Jeden Extreme – do sportów górskich okołozimowych: skitouring, snowboarding i ultralekki XC–3, któremu zaczęliśmy się poważnie przyglądać i opracowywać całą koncepcję. Na początku celem było, by stracić jak najwięcej wagi, co nam się udawało przy każdej z trzech kolejnych wersji. Teraz opracowujemy czwarty model. Lżejszy nie będzie, ale w planach jest kilka fajnych rozwiązań technicznych. Usuwamy z niego szwy, traktując jako jedną całość.

Kto kupuje taką rzecz?

– Ten produkt cenią głównie ludzie wyznający filozofię light & fast, czyli cenią sobie funkcjonalny i lekki ekwipunek. To nie jest produkt z mnóstwem funkcji, gdzie połowa jest nieprzydatna lub bywa przydatna niezmiernie rzadko. Każdy taki gadżet ważyłby kolejne gramy. Choć nie jest efekciarski, to część naszych klientów przyciąga do tego plecaka jego wynikający właśnie z tego okrojenia funkcji wygląd.Od razu wiedziałem, że chcę iść w tym kierunku.

Jak dochodzicie do takich efektów? Jak wygląda proces badań i testów?

– Każdy produkt musi przejść tzw. testy polowe, czyli być w akcji. Sami jesteśmy aktywni i też bierzemy te nowości do sprawdzenia. Ale też wysyłamy je do ludzi, którzy z nich korzystają przez jakiś czas. Niektórzy potrafią rozłożyć go na części pierwsze i takie drobiazgowe opinie dużo nam dają.

Współpracujecie też z Andrzejem Bargielem, młodym, wybitnym skialpinistą. Każda rzecz na jego wyprawie przechodzi prawdziwy testowy poligon. To chyba niezastąpione źródło wiedzy o produkcie?

– To są testy ekstremalne i niezwykle cenne. Andrzej Bargiel z tym plecakiem zjechał już z dwóch ośmiotysięczników. Był z nim na Shishapangmie i na Manaslu i stamtąd dostaliśmy bardzo dużo wskazówek. Andrzej do tego plecaka przypina narty i w niektórych miejscach, poprzez ekstremalne obciążenia, ruch i krawędzie nart, powstały uszkodzenia, które w normalnym użytkowaniu mogłyby nigdy nie wyjść. Działo się to jednak podczas trekkingu, gdy na przemian lało i wiało, plecak narażony był na bardzo niskie temperatury, powyżej 3 000 m npm., doszło jeszcze promieniowanie UV, pod którego działaniem każda tkanina zmienia swoje właściwości – szybciej się przeciera, może się rozedrzeć, jej struktura stajes się jak kartka papieru. Ta wrażliwość tam wyszła. Ponadto, po sugestiach Andrzeja wszystkie mocowania taśm, pasków i innych elementów w plecaku CX–3 postanowiliśmy podwójnie ryglować, by nic się przypadkiem nie wysnuło. Przy tak lekkich produktach, często się o tym zapomina. Po wyprawach Andrzeja kładziemy na to nacisk.

Wspomniałeś, o wielkim powrocie firmy do puchowej odzieży. Co w tym puchu takiego wspaniałego, że warto do niego wracać?

– Po pierwsze polski jest w tej chwili najlepszy na świecie. Wynika to z faktu, że hodowla gęsi kołudzkich typ W–31, z których pochodzi puch, jest od dłuższego czasu usystematyzowana. Gatunki nie są mieszane, stąd bierze się jego powtarzalna jakość i doskonała rozprężność. W tym momencie coraz więcej firm z całego świata sprowadza ten doskonały jakościowo surowiec z Polski. Wiele firm na powrót do Europy przenosi też proces szycia, widząc, że w Azji nie są w stanie uzyskać tak wysokiej jakości. Sami mamy coraz więcej takich zapytań.Od razu wiedziałem, że chcę iść w tym kierunku.

Wspominałeś o początkach firmy, o latach 80., 90. Co ty, jako chłopak, w tych czasach robiłeś?

– Uczyłem się. W 1994 poszedłem do liceum. I jeździłem na snowboardzie. Profesjonalnie. Na początku lat 90. byłem jeszcze narciarzem i jeździłem w kadrze Polski juniorów. Potem do 2000 roku należałem do snowboardowej kadry Polski. Praktycznie całe dzieciństwo spędziłem na śniegu. Jeździliśmy na zawody, przygotowania, właściwie pół świata zwiedziłem wtedy.

To doświadczenie służy ci w biznesie, który prowadzisz?

– Jasne, bardzo. Dzięki tym podróżom mam łatwość nawiązywania kontaktów, znam języki i różne inne uwarunkowania kulturowe. Jest mi teraz łatwiej poruszać się w biznesowych międzynarodowych sytuacjach. Drugą stroną jest to, że wiem, czego oczekiwać od naszych produktów. Obycie z aktywnościami górskimi bardzo mi pomaga w procesie projektowym. Z racji tego, że dużo czasu spędzam i spędzałem na śniegu, w górach, zwracam uwagę na to, jak planować i wykorzystywać ekwipunek. To pomaga w szybkim ocenieniu, czy dany produkt jest wart dalszego rozwoju, czy może trzeba go porzucić.

Jaka jest droga decyzji w waszej firmie?

– Stanowimy team, w którego skład wchodzą: Andrzej Pająk – mój ojciec, Wojtek Kłapcia – nasz wieloletni pracownik i ja. Jako zespół kolektywnie podejmujemy decyzje.

Więcej w tej pracy jest intuicji, czy opieracie się na jakichś ogólnoświatowych badaniach, prognozach, tendencjach, podglądaniu tego, co robi konkurencja?

– Na pewno więcej w tym intuicji, to nasz styl zarządzania. Oczywiście obserwujemy outdoorowy rynek i zmieniający się świat, mamy oczy szeroko otwarte, ale przez to, że jesteśmy mali, mamy możliwość kierować się intuicją i próbować różnych dróg. Jeśli coś u nas zaistnieje jako pomysł, jesteśmy w stanie bardzo szybko go zweryfikować.

Z czego ta umiejętność się bierze?

-Z tego właśnie, że firma jest kameralna. Wszyscy jesteśmy blisko. Mamy wspaniałe panie projektantki – Danutę Furczyk i Alinę Rozmus, które są w stanie nasze pomysły bardzo szybko przelać na papier, rozłożyć na części i odszyć testowy produkt. Pracują u nas już od około 25 lat. Są niezastąpione. Kiedy przykładowo mówię o jakiejś nowej kurtce, one wyciągają jakiś starszy model i już planują: „Tu skrócimy, tam inaczej podetniemy, tu przeszyjemy. Nazajutrz dostaję gotowy produkt. To bardzo ważne, bo szybko możemy zmaterializować pomysł, a co za tym idzie – przetestować, wprowadzić poprawki i dalej rozwijać.

Widzisz słabe strony swojej firmy?

– Widzę coś, co nie do końca jest słabą stroną. To dystans technologiczny względem firm z Azji, zwłaszcza w rozwiązaniach stosowanych w szyciu. Czasem ten dystans jednak nas chroni przed nietrafionymi inwestycjami. Był kiedyś boom na bezszwowe zamki, wspawane do materiału. My tej technologii nigdy nie mieliśmy, bo była dla nas za droga. Z czasem jednak okazało się, że nawet przy zwykłym użytkowaniu te rzeczy zaczęły się rozklejać, więc „każdy kij ma dwa końce”. Czasem te najnowsze technologie podpowiadają rozwiązania efekciarskie, ale, ponieważ w pędzie nie są testowane w dłuższym okresie, z czasem zaczynają się sypać. I następuje tendencja zwrotna, firmy wracają do tego co sprawdzone i pewne.

Bielsko–Biała i region Podbeskidzia jest dość specyficzny. Słyszałam nawet, że to alpinistyczno–puchowe zagłębie. Z czego taka opinia się bierze?

– Na Podbeskidziu są faktycznie dwie firmy specjalizujące się w specjalistycznej outdoorowej odzieży z puchu. Jest Pajak i Małachowski. Możliwe, że na to wpłynęła bliskość Śląska, gdzie w latach 80., czasach świetności polskiego himalaizmu, funkcjonowała silna grupa wspinaczy. Adam Małachowski swoją firmę założył dużo wcześniej niż my i mocno współpracował wtedy z himalaistami. Myślę, że był prekursorem tego, że nasz rejon został postrzegany jako takie puchowe zagłębie. Potem dołączyliśmy my i dziś współpracujemy z młodym skialpinistą Andrzejem Bargielem.

Widać u was od paru lat mocne wybicie do przodu, świeżą krew. Swoista pokoleniowa zmiana warty?

– Kiedy, jako kolejne pokolenie, zaczęliśmy wpływać na decyzje firmy, zmieniło się przede wszystkim marketingowe podejście do marki. Kiedyś byliśmy zalewani prośbami sponsorskimi od studentów, by ich wyposażyć na niewielkie wyprawy. Wiele z tych próśb spełnialiśmy. Jednak przyszedł moment, gdy postanowiliśmy nie rozdrabniać się i skupić na określonej grupie docelowej. Szukaliśmy wtedy wydarzenia o większej skali i znaczeniu, spójnego z nasza filozofią, by w ten sposób przedsięwzięcie wesprzeć, a jednocześnie zacząć być kojarzonym jako marka o profesjonalnym podejściu do zagadnień wyprawowych, himalajskich i wysokogórskich. Co za tym idzie, zaczęliśmy się skupiać na tym, by wchodząc w jakiś projekt, nie odbywało się to tylko na zasadzie przekazania sprzętu, ale by patrzeć, co, jako marka, możemy zyskać? My dajemy, ale poszukujemy w zamian, wartości, które pomogą w budowaniu wizerunku.

Nasuwa mi się pewna zależność. Dzisiejszy himalaizm porzuca styl oblężniczy, gdzie do ataku wyruszały wielkie zespoły; wy jako firma zyskujecie, będąc niewielkim gotowym na zmiany organizmem – szybcy w podejmowaniu decyzji, bez zbędnych technologicznych gadżetów, w działaniu polegacie na intuicji… Wyłania się wizerunek firmy light & fast. Znak czasu?

– Zdobywanie szczytów w stylu oblężniczym to zakładanie baz. Na szczyt wychodzi zależny od siebie zespół. Może pojawić się wiele czynników, które nie pozwolą na sukces począwszy od komunikacji i logistyki, na zdrowiu i kondycji kończąc. Andrzej natomiast zaczął wytyczać nową drogę. Robi to szybko, sam i właściwie całość ryzyka spływa na jego osobę. Jest decydentem i dysponentem swojego bezpieczeństwa. Nie naraża też życia innych ludzi. Ma przy tym niezwykłą wydolność. Potrafi wręcz „wybiec” na ośmiotysięcznik, a potem zjechać z niego na nartach. On wie, że z każdym pokonywanym w dół metrem jego bezpieczeństwo się zwiększa diametralnie. Pewnie obydwa style będą trwały równolegle. Jednak subiektywnie mogę powiedzieć, że mnie imponuje to, co robi Andrzej. I pewnie można doszukać się analogii do tego, jak zarządzany jest Pajak.

Gdzie teraz pojedzie Andrzej, kontynuując swój projekt Hic Sunt Leones? Znów go ubierzecie?

– Na pewno! Na każda wyprawę przygotowujemy mu nowy kombinezon. Poprzedni na Broad Peak projektowaliśmy sami z Andrzejem, który o wyjeździe podjął decyzję bardzo szybko i nie zostało zbyt wiele czasu, by wciągać projektanta z zewnątrz. Postawiliśmy na czarny kolor, wprowadziliśmy kilka zmian, jakie zaproponował. Wyszło świetnie. Na wcześniejszą wyprawę na Manaslu kombinezon planował z nami Tomasz Ossoliński. To był fajny ubiór, bo szyty z tyveku.

To dość ryzykowne. Tyvek nie rozsnuł się?

– Nie. Wytrzymał, co było bardzo fajne, bo mieliśmy sporo obaw, czy się sprawdzi. Nie udało nam się dotrzeć do informacji, by ktoś kiedykolwiek próbował się bawić tyvekiem powyżej 3 000 m. Andrzej wszedł, zjechał. Kombinezon wrócił cały i jest teraz na ekspozycji w Muzeum Centrum Górskiego Korona Ziemi w Zawoi.

Kombinezon wyglądał bardzo zawadiacko. Tyvek zadrukowany był góralskimi wzorami, ponadto Andrzej zakładał do niego retro gogle. Tchnęliście sporo lekkości i żartu w bardzo poważny świat górski. Masz tego świadomość?

– W tym główna zasługa Andrzeja. To niesamowity człowiek. On spełnia swoje marzenia i tym się bawi. Uwielbia to robić, przynosi mu to radość.

Musieliście mu spasować, że podjął z wami współpracę.

– Nasza współpraca odbywa się w bardzo luźniej atmosferze. Andrzej przyjeżdża do nas. Jest wtedy bardzo zabawnie. Ma mnóstwo pomysłów i jest maniakiem podejścia light & fast, więc musi być super lekko i super funkcjonalnie, bez zbędnych akcesoriów. Siedzimy, rozmawiamy. Nie wygląda to jak poważny proces projektowy, choć sprawa jest poważna. On podaje mnóstwo wymagań i luźnych pomysłów, a potem wszystko oddaje w nasze ręce. W tym już nasza głowa, jak przelać to na gotowy produkt, by był lekki, funkcjonalny, wytrzymały. I żeby chłopak na górze nie zamarzł. Właśnie w kwestii termicznej przydarzyła nam się ciekawa sytuacja, gdy szyliśmy dla Andrzeja pierwszy kombinezon na Shishapangmę. To był ciepły ubiór, szyty w stylu himalajskim. Byliśmy ciekawi, jak będzie sobie w nim radził. Potem zobaczyliśmy zdjęcia ze szczytu, gdzie stał do połowy rozebrany, z odkrytą głową! Pomyśleliśmy, że jest naprawdę niesamowity. Tam -25 st. C to jest najcieplej! Przyjechał po powrocie, rzucił kombinezonem i powiedział: „Wszystko super, ale za ciepły! Nie chcę takiego”. Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej począć. Zaproponowaliśmy, że zrobimy mu kombinezon nie w tzw. technologii dystansowej, ale takiej jak nasze cieniutkie puchóweczki. Odszyliśmy coś takiego, Andrzej jak to zobaczył, zakochał się i powiedział, że to mu w zupełności wystarczy, bo on i tak jest cały mokry. Na szczycie jest tylko chwilę i zaraz zjeżdża. Więc to, co potem stworzyliśmy z Tomaszem Ossolińskim, to był strzał w dziesiątkę. Tego potrzebował – bardzo ergonomiczny, zapewniający mobilność, lekki ubiór.

To kombinezon, który, gdy go zakładasz, to nie zakładasz, że coś pójdzie nie tak…

– Nie wiem, co on zakłada, prócz naszego kombinezonu! Jest jednak niezwykle rozsądnym facetem i jeśli byłyby jakiekolwiek przesłanki do tego, że coś mogłoby pójść nie tak, to jest w stanie to wyeliminować na poziomie planowania.

I tu wracamy do odpowiedzialności tylko za siebie. Bargiel, to specyficzny klient. Ile z doświadczeń z nim przecieka do waszej masowej produkcji?

– Jest to np. podkrój kaptura, który na podstawie informacji od Andrzeja, zmieniliśmy już w poprzedniej kolekcji. Niektóre rozwiązania wprowadzamy zapobiegawczo. Wzmacniamy miejsca, których newralgiczność wyszła w tym bardzo intensywnym użytkowaniu. Jeśli jednak wprowadzimy je w produkcie masowym to będzie on bardziej wytrzymały i jest szansa, że usterka nie wyjdzie nawet po dłuższym czasie. Najwięcej widać tych zmian na plecaku XC–3, który można powiedzieć, że od strony wytrzymałości został całkowicie przebudowany

Ile Andrzej nosi w tym plecaku?

– Około 10 kilogramów.

ile plecak waży?.

– 620 gramów. Bez paska piersiowego – 590.

To ładne przełożenie!

– Wielu wręcz nie dowierza, że 42–litrowy plecak może ważyć tak niewiele.

Wasze śpiwory też są rekordowe.

- Trzeba powiedzieć, że nasza kolekcja jest dość wąska. Trzymamy się niewielu, ale sprawdzonych i dopracowywanych przez lata produktów. Prócz kurtek i plecaków mamy trzy podstawowe rodzaje śpiworów: Radical X – letni, Radical 1Z – całosezonowy z tendencją na wiosnę/lato i Radical 4Z – całosezonowy skierowany na jesień/zimę. A do tego śpiwory ekspedycyjne w trójwymiarowej konstrukcji podwójnego „H”

Ile miejsca zajmuje złożony śpiwór, powiedzmy ten letni?

– Zajmuje jeden litr. A największy po kompresji – jedenaście, ma współczynnik kompresji 50:1, co oznacza, że z 550 litrów objętości ściska się do jedenastu. Przy tym waży poniżej 1,5 kilograma. Dla porównania – śpiwór syntetyczny o wadze 1,5 kg starczy najwyżej na jesień w dolinach.

Zmienił byś swoją pracę na jakiś cieplutki etacik?

– Nie, nigdy w życiu, nie ma szans!
 
Rozmawiała: EWA TRZCIONKA